Rycerze chyba nie powinni chodzić w plastikowych
zbrojach, prawda? Rycerze powinni być odziani w stal, lśniącą, twardą stal,
powinni być silni, odważni, powinni bezwarunkowo kochać damy swego serca.
Ten rycerz miał plastikową zbroję. Był tchórzem, pięknym
tchórzem, który nie rozumiał takich pojęć jak odpowiedzialność czy odwaga.
Rycerzyk w plastikowej zbroi, tak go wszyscy nazwali.
Rycerzyk w plastikowej zbroi.
Widzę go, śmieje się głośno, oni wszyscy się śmieją.
Wygrali, wygrali Ligę Światową, a to przecież nie jest byle co. Ściska kolegów,
całuje medal zawieszony mu na szyi, cieszy się, tak bardzo się cieszy. Mój
rycerzyk w plastikowej zbroi.
Jego wzrok pada na kibiców na trybunach, większość z
biało-czerwonymi szalikami, flagami, czymkolwiek, co akcentowałoby
przynależność ciała i serca do Polski. Ja ściskam w dłoni podpisaną przez niego
chorągiewkę. Większość kibiców patrzy na ten gadżet z zazdrością, nie wiedzą,
że ja miałam o wiele więcej, nie tylko jego autograf.
Dostrzega mnie, tak mi się wydaje, jego radość w oczach
przygasa, zastępuje ją strach. Nie spodziewał się mnie tutaj, nie teraz. Boi
się tego, co zrobię.
Ale ja nie chcę robić nic, chcę zwyczajnie zaczekać na
jego ruch. Przekonać się, co on zrobi.
Chłopaki z drużyny zaczynają się orientować, że coś nie
tak, zadają mu pytania, ale on nie odpowiada, kręci tylko głową. Boi się
przyznać, że zobaczył mnie, a tak bardzo bał się mnie jeszcze kiedykolwiek
spotkać. Rycerzyk w plastikowej zbroi, na koniu z zamazanej kartki papieru.
Jak zwykle ucieka od odpowiedzialności. Ale patrzy mi
prosto w oczy i wskazuje głową na wejście do szatni. Daję mu znak, że zaraz tam
będę, i odwracam się, próbując przepchnąć przez tłum. Nie jest to zbyt proste,
ale ludzie patrzą na mnie i schodzą mi z drogi, kiwając głową ze zrozumieniem.
Nie, to nie jest to, co myślicie. Nie, nie macie o niczym
pojęcia. Nie, nie przeżyliście tego, co ja przeżywam.
Jakaś część mojego serca chce wierzyć, że się zmienił, że
dojrzał do tego wszystkiego, że będzie tak, jak dawniej, a może nawet lepiej.
Ale to tylko jedna, mała część. Całe moje ciało krzyczy, że on się nigdy nie
zmieni. Że skrzywdził mnie tyle razy, że zrobi to znowu, za chwilę, a potem
odejdzie, nie pamiętając nawet, co zrobił, co powiedział. A mimo to idę do
siatkarskiej, pachnącej stęchlizną i potem szatni, żeby spojrzeć w jego oczy i
zobaczyć w nich złość na mnie, na to, co się stało, na wszystko, co ze mną
związane.
Kocham go. Ale on nigdy się nie zmieni i dobrze o tym
wiem.
Nie chcę pamiętać tych dwóch lat, kiedy byliśmy tak bardzo
szczęśliwi. Chcę je jak najszybciej wymazać ze wspomnień, nauczyć się żyć na
nowo, bez niego, sama, na własną rękę. Ale nie umiem. Od pół roku próbuję,
dzień po dniu, wstaję rano z zaciśniętymi pięściami i myślą, że to ten dzień,
kiedy się od niego uwolnię. Od pół roku zasypiam ze łzami na policzkach, bo tak
bardzo tęsknię za dotykiem jego silnych dłoni na moim ciele, za jego ciepłym
oddechem, nocnymi spacerami do kuchni i spaniem do południa. Tęsknię za nim.
W szatni jest ciasno, duszno i zdecydowanie zbyt jasno.
Zaczyna mi się robić słabo, opieram się plecami o ścianę i zamykam oczy,
wachlując się ręką. Słyszę, jak wchodzi i powoli zamyka za sobą drzwi.
– Anika.
Nie podnoszę wzroku, nie reaguję, nie czuję się na to
wystarczająco dobrze. Mam wrażenie, że ziemia powoli ucieka mi spod nóg.
– Anika, mówię do ciebie – odzywa się z irytacją.
– Źle się czuję, kretynie – syczę. Śmieje się cicho.
– Na swoje własne życzenie, skarbie.
Jak mogłam pokochać tego kretyna? Nie wiem. Nie potrafię
tego wyjaśnić. Wtedy był inny, był słodki, kochany i dobry, dopóki to się nie
wydarzyło, dopóki mu nie powiedziałam. Nagłe wyzwanie, nagła odpowiedzialność
go zmieniła, a może inaczej, wyzwoliła w nim prawdę, pokazała, jaki jest w
głębi duszy.
Okrutny, podły, nieludzki. Niezdolny do miłości.
– Jest w tym trochę twojej winy – mówię cicho, drżącym
głosem, otwierając oczy. Stoi przede mną, z kretyńskim, pewnym siebie
uśmieszkiem na twarzy. Mam ochotę go jednocześnie uderzyć i pocałować.
– Może wcale nie jest moja – odpowiada, unosząc lekko
brwi. Próbuje mnie sprowokować, może chce, żeby coś mi się stało.
Tchórzliwy, podły rycerzyk.
Masuję delikatnie brzuch, walcząc z mdłościami.
– Mój, jeśli już – poprawiam go. Poważnieje na ułamek
sekundy.
– Embrion? – pyta ironicznie.
– Syn. Kacperek – mówię cicho. Milczy, poważny, trochę
zaskoczony. Znowu przerażony.
Tchórzliwy rycerzyk w plastikowej zbroi. A ja nadal, mimo
wszystko, kocham tego rycerzyka.
– Wybrałaś beznadziejne imię – stwierdza w końcu,
usiłując grać pewnego siebie, ale widzę, że się waha, że czegoś się boi.
– Kiedyś ci się podobało – odpowiadam. Znowu panuje
między nami milczenie. Wpatruje się usilnie w mój okrągły brzuch. Robi
niewielki, niepewny ruch ręką, jakby chciał go dotknąć. Dotknąć swojego syna.
– Gdybym powiedział, że się zmieniłem... pozwoliłabyś mi
wrócić? – pyta cicho. Oczy mu błyszczą, ale brak w nich tej jego zwyczajnej
pewności siebie. Nagle, brak w nich jego.
Boję się odpowiedzieć od razu.
Doskonale pamiętam, jak nam było dobrze, ale pamiętam
też, jak krzyczał, gdy przyznałam się, że jestem w ciąży. Jak go przepraszałam,
a on krzyczał, krzyczał, nie przestawał, dopóki nie osunęłam się po ścianie,
płacząc. Kucnął obok mnie i powiedział jedno zdanie, najbardziej bolesne, jakie
kiedykolwiek padło z czyichkolwiek ust.
– To nie moje.
Nie chciał tego dziecka, ani żadnego innego, nie chciał
być ojcem, bo rodzicielstwo oznaczało odpowiedzialność, a on był tylko
rycerzykiem na papierowym koniu, w plastikowej zbroi, z mieczem zrobionym z
wykałaczki.
Nieprawdziwym, nierealnym, kłamliwym rycerzykiem.
– Pozwoliłabyś? – pyta, ponaglając mnie, oczekując
odpowiedzi. Nie chcę odpowiadać. Chcę wierzyć, że się zmienił, ale wiem, że to
nie może być prawda.
Oczy mojego rycerzyka błyszczą, jakby gromadziły się w
nich łzy.
– Nie – mówię cicho. – Nie pozwoliłabym.
Zagryza wargi, próbując zahamować wybuch złości. Mój syn
porusza się we mnie, jakby chciał mnie zapewnić, że damy sobie radę bez
tatusia.
– Anika, to moje dziecko... – szepcze. Kręcę głową.
– Jesteś tylko rycerzykiem w plastikowej zbroi – mówię,
wychodząc powoli z szatni.
~*~
Ot, rycerzyk.
Kiedyś już było, jeśli ktoś czytał miniatury na green-jumping, to zapewne zna ten prolog.
Prolog napisany trzy lata temu, jako miniatura, bez planu na jakiekolwiek rozwinięcie. A teraz się doczekał całej historii. Pisany był z myślą o Bartmanie, teraz wrócił do głowy, trochę ewoluował. Najpierw miał być Andrzej, potem w głowie pojawił się Kurek.
Tak więc jestem. Zaczynam. Trzymajcie kciuki.
Będę to czytać bo właśnie tu przedstawiłaś Bartka takiego jak go sobie wyobrażam. Najpierw mocny w gębie, ale jak dochodzi co do czego to tchórzy. I bardzo dobrze! Oby był taki do końca bo nie przeczytałam jeszcze żadnego opowiadania takiego żeby Bartuś nie był za bardzo przesłodzony. Dzięki!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że uda mi się utrzymać takiego nieprzesłodzonego Bartka
Usuńdziękuję:)
Pieknie napisane, cudowne.
OdpowiedzUsuń